niedziela, 13 lipca 2008

Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki

11 czerwiec, 2008, Multikino, Pasaż Grunwaldzki, Wrocław

"Indiana Jones - świątynia zagłady" był pierwszym filmem, na który wybrałem się samodzielnie do kina. Wcześniej prowadzano mnie na kinowe poranki niedzielne (z Misiem Koralgolem i bajkami Disney'a) lub w ramach szkoły oglądaliśmy np. "Akademie Pana Kleksa". Tak więc mój pierwszy samodzielny raz w kinie był chyba gdy uczęszczałem do czwartej klasy (11-12 lat?), a film był dozwolony od lat 15. Ale nikt mnie nie sprawdził ;). Po filmie pamiętałem każdą scenę, potem drobiazgowo opowiedziałem akcję Indiany Jones'a mojemu koledze na podwórku - zajęło mi to 1.5 godziny, tyle co film. W niedługim odstępie czasu widziałem 'Indiana Jones - poszukiwacze zaginionej arki", który wtedy podobał mi się mniej niż świątynia przeznaczenia. Ale wtenczas, jak wielu chłopców w moim wieku chciałem zostać archeologiem, w tym czasie historia starożytna była moja największą pasją, więc wydawało mi się, że moja przyszłość to awanturnicze wyprawy archeologiczne...

Trzecią część "Indiany.." obejrzałem na video w czasach olbrzymiej popularności tego nośnika, ludzie przestali wówczas chodzić do kina, w którym brakowało nowości i wciąż puszczali stare części Jones 'a albo "Elektronicznego Morderce" (Terminator). Trzecia część jest chyba najlepsza, Ford w kwiecie wieku, świetna rola Conery'ego i święty Gral, czego więcej potrzeba.

"Indian Jone's" stał się swoistym znakiem rozpoznawczym mojego pokolenia, każdy widział te filmy (historię przygodowe), sprawnie nakręcone, dostarczające rozrywki, ale także jakieś tajemniczej aury, nadającej smaczku wszystkim tym historiom.

Z dużą niepewnością poszedłem do kina na chyba ostatnią część. Bałem się, że symbol mojego dorastania legnie w gruzach, jak zawsze przy próbach wykorzystania legendy. Wcześniej zakupiłem wszystkie trzy części Indiany na DVD. Oglądnąłem je z radością, każdy film zawierał dodatki, w których znalazłem wiele ciekawostek. Każdy Indiana zaczyna sie najpierw oficjalnym znakiem Paramount Pictures, by potem w płynny sposób przejść do pierwszego kadru filmu, przypominającego znak Paramount'u. W czwartej części jest to kopczyk zrobiony przez świstaki na prerii. Po tej scenie było jasne, że Spilberg zrobił ostatnią część z dużym poczuciem humoru i dystansem ale zachowując sztandarowe składniki każdego Indiany.

Film mi się podobał, podobał się także mojej żonie. Może za dużo było tych pościgów ale oglądało się go wyśmienicie. Jedynie zakończenie nie było w stylu Indiany. Ale może na starość i Indiana musiał się ustatkować. Nawet on ;)...